Technika

Komunikacja międzyplanetarna – fantazja czy rzeczywistość

Co będzie, gdy oderwiemy się od Ziemi? Wtedy — jak się zapewne domyślacie — podróżować będziemy, choćby tysiąc lat z motorem wyłączonym. Słowem tylko oderwanie się jest kosztowne, potem podróż odbywa się za darmo. Oczywiście aż do czasu, gdy dostaniemy się solidnie w sferę przyciągania jakiegoś innego ciała niebieskiego, w naszym przypadku Księżyca i zaczniemy rakietę hamować. Wtedy nagle poczujemy, że stoimy na głowie. Wszystkie przedmioty wraz z nami, posypią się na sufit, to znaczy… przepraszam… już na podłogę, która była sufitem i zaczniemy spadać (dotychczas zdawało się nam, że stoimy w miejscu) ruchem przyspieszonym. Ponieważ na Księżycu nie ma atmosfery, nic nie będzie stało na przeszkodzie (z wyjątkiem naszych motorów), byśmy spadli na złamanie karku. Gdyby motory zawiodły, żadna siła nas nie uratuje, nawet spadochrony, prawda?

Nim jednak wpadniemy w tajemnicze uściski grawitacyjne Księżyca, będziemy przeżywać większe sensacje — jak się nam teraz wydaje, bo ostatecznie możemy napotkać w podróży dziwy nieprzeczuwane i większe niż te, które opiszę — mianowicie sensacje braku ciężkości. Już zaraz po wydobyciu się z atmosfery ziemskiej, to znaczy po kilku minutach lotu, zaraz po wyłączeniu silników, gdy będziemy na wysokości zaledwie 2000 km, poczuję coś bardzo niezwykłego. Nie daj Boże bym miał wagę zwykłą, bo nigdy bym nie odkrył przyczyny, lecz jeśli byłem dość przewidujący i zabrałem wagę sprężynową (sami zgadnijcie, dlaczego?), ujrzę, że ważę 57 kg. A przecież sześć minut temu ważyłem 75 kg (w ubraniu, proszę szanownych Pań!). No i teraz dopiero zacznie się historia, która w ciągu kilku godzin doprowadzi do faktu tak niezwykłego, że będę ważył coraz mniej.

Czuję się bosko, lekko, odkrywam po raz pierwszy w życiu, jak straszliwie silnym magnesem była nasza Stara Ziemia, jak mi ogromnie ciążyła.

Muszę tylko uważać na ruchy, bo oto lekko poruszyłem palcem u nogi, a skaczę już majestatycznie, aż r.a sam wierzch kabiny, uderzając głową w sufit, zresztą nieszkodliwie, bo mało co ważę, a czaszka moja przygotowana jest na cięższe warunki walki. Rozkoszuję się niebywale małym wysiłkiem energii, jakiej potrzebuję na najbardziej zdecydowane ruchy. W takim stanie — czuję — że mógłbym żyć 500 lat. Lecz nadal obserwuję co pewien czas wagę. Ciągle strzałka opada, jestem ciągle coraz lżejszy! Aż wreszcie dojdę do 10 dkg, potem 5 deka, 2,1, potem do 3-ch gramów, 1 grama i… i… zniknę! Nie, nie twórzcie się, nie zniknę z oczu, zniknę jedynie z wagi. Będzie wykazywała (i słusznie), że nic nie ważę, ale to absolutnie nic. To samo dotyczy i wszystkich przedmiotów. Gdy postawię filiżankę w powietrzu, to tam zostanie (raj dla tych, którym wszystko „leci z rąk“); odwrócę ją do góry dnem — herbata nie wypłynie, bo jak? — nic przecież nie waży. Mogę spokojnie stać na głowie w środku kabiny, oparty nawet nie o powietrze, a jedynie o… pustkę przestrzeni… bo i powietrze wewnątrz kabiny również nic nie będzie ważyć. Boskie uczucie zginęło już dawno.

Podejrzewam teraz marne rezultaty. Znane są i cytowane komplikacje przy jedzeniu i piciu (musiałbym zakręcić filiżanką by wywołać siłę odśrodkową, herbata wyleciałaby w postaci kul, które musiałbym w biegu złapać do ust). Ale co stałoby się z moją równowagą? Przecież zależna ona jest od konstrukcji wewnętrznego ucha, opartej na wrażeniu ciężaru. Stracę chyba poczucie równowagi. Czy to nie wpłynie w pewnym stopniu na moje ruchy? Poza tym, ciała załogi i sprzęty powinny wywierać nawzajem siłę przyciągania i mieć tendencję do wędrowania do siebie i do przylepiania się do siebie. Wszystko więc powinno być przyśrubowane (wtedy powiedzenie „oni ciążą ku sobie“ będzie miało sens fizyczny). Wszystko będzie zachwiane. Stanie na głowie będzie identyczne, jak stanie na nogach. Każde dowolne przecięcie przestrzeni może być dla mnie łóżkiem, mogę się położyć wszędzie i w każdej pozycji. I w ogóle pojęcie „położenia się“ jako odpoczynku, traci wszelki, sens. Co się stanie z kawałkiem bułki, który powiedzmy, wpadnie do żołądka (dzięki robaczkowemu ruchowi przełyku)? Pobiegnie nadanym przez przełyk ruchem do dna żołądka, odbije się w górę (nie w „górę“, bo „góry“ nie ma, tylko w przeciwnym kierunku), potem z powrotem, potem z powrotem… Jak się skończy takie skakanie bułki, która nie ma ciężaru?