Historia

Papiestwo i Polska na tle historii

Po śmierci Jagiełły, Oleśnicki jest właściwym wielkorządcą i interrexem. Pakuje młodego Władysława w awanturę węgierską, skłania do przyjęcia korony św. Stefana, gdy była ona ciężkim balastem. Jest winowajcą pierwszej, zwycięskiej wprawdzie, wojny węgiersko-polsko-tureckiej, po czym łamie zaprzysiężony uroczyście na Ewangelię i koran pokój z sułtanem, opierając się na zwolnieniu od przysięgi, którą uzyskuje nawet nie od papieża Eugeniusza IV, a od antypapieża Feliksa V, zakały Kościoła Katolickiego. Smutna pamięć została po tym antypapieżu. Panował on kiedyś w maleńkiej Sabaudii jako Amadeusz XIV, zrzekł się książęcej korony na rzecz syna, a sam został opatem rozpustnego klasztoru w Ripaille. Zostało po nim francuskie przysłowie — faire la ripaille — objeść się i urżnąć. Ten właśnie antypapież Feliks ostatni — bo nigdy już żaden następca św. Piotra nie sięgnie po imię Feliksa — pchnął wraz z Oleśnickim młodego Władysława Jagiellończyka pod Warnę. Klęska, złamana przysięga, śmierć młodego króla i zbędny na całej linii konflikt polsko-turecki—oto owoce ostatnich lat działalności Zbigniewa Oleśnickiego. Wojny tureckie w ciągu dwóch i pół wieków doprowadziły Polskę do wycieńczenia i upadku, a wojen tych można było uniknąć, można było z Turkiem zawrzeć przymierze przeciw Habsburgom, jak to zrobili „bardzo chrześcijańscy“ (très chrétiens) królowie Francji.

Niestety, od Warny do Wiednia Rzym jest wciąż tym elementem jątrzącym, tym złym duchem dziejów, pędzącym całe pokolenia polskie do walki z „pohańcami“ ad maiorem Dei gloriam, ku zatracie sił polskich i wyniszczeniu państwa i narodu.

Przyszło to o tyle łatwiej, że Reformacja w Polsce nie stała się źródłem konsolidacji, jak w innych krajach, lecz zgasła w morzu obojętności polskiej i tolerancji, co dało Zygmuntowi III możność podporządkowania się Urszuli Meyerin i doradcom w sutannach. Tym różnym, niezliczonym, małym następcom Oleśnickiego zawdzięczamy cofnięcie się w wieku XVII do obskurnej miernoty cywilizacyjnej i gnuśnego rozkładu, przy równoczesnych upustach krwi na frontach kozackich. Tym intrygantom, zasłaniającym się świętością brewiarza, zawdzięczamy idiotyczne, zbyteczne spory z dyssydentami i odmawianie praw ludzkich prawosławnym rzeszom na Rusi. Zawdzięczamy im fatalny poziom szkolnictwa, wyklinającego Kopernika jako heretyka, podczas gdy cały świat uznał już jego wielkość. A o podwójnej grze niewygasłego jeszcze possewinizmu nawet mówić nie warto. Zbyt wiele jest w tym wszystkim goryczy.

Na wstępie naszych dziejów Kościół wniósł do ogólnego dorobku Polski solidny fundament cywilizacyjny, i nikt tych zasług nie chce pomniejszać. Z chwilą jednak, gdy w grę wchodzić zaczęła polityka władców Kościoła i pragnienie podporządkowania sobie państwa, wszystko zaczęło się załamywać i plątać. Można bez przesady powiedzieć, że od 1226 r. aż po dzień 1 marca 1948, sprawa narzucania politycznych celów papiestwa była ważniejsza dla Rzymu, aniżeli dobro wierzących i utrzymanie nieskazitelnej aureoli Imienia Chrystusa. Imię to było często nadużywane, i to nie tylko na tle sprawy niemieckiej, tak bardzo obchodzącej następców św. Piotra. W tym świetle widać, że naród polski wykazał wiele zdrowego sensu i dojrzałości, nie identyfikując katolicyzmu z polityką watykańską. Polityka ta wyrządziła nam całe morze złego i niedoli — a jednakowoż nie zdołała załamać zrozumienia treści Ewangelii i zasadniczych podstaw nauki Chrystusowej w Polsce. Ludzie zrozumieli, że miało się tu do czynienia ze złymi urzędnikami olbrzymiej instytucji, w której podwalinach tkwi idea bez porównania większa i głębsza, niż ludzie, którzy jej służą na siedmiu pagórkach Rzymu.

Historia stosunku Kościoła do Polski w czasach przedrozbiorowych jest smutna. Okres rozbiorów chyba jeszcze smutniejszy — tyle razy bowiem wzywano nas z Watykanu do pokory wobec caratu i cesarzy niemieckich i do uznania wątpliwej wartości teorii, że wszelka władza pochodzi od Boga. W myśl tej zasady, Watykan żądał posłusznego ustosunkowania się do hitleryzmu i najbardziej mu odpowiadały formy uległości, wytworzone w Słowacji, Chorwacji i Francji. Nasuwa się tu mimo woli pytanie, dlaczego tej samej teorii, pochodzenia wszelkiej władzy od Boga, nie stosował na Węgrzech kardynał Pehm-Mindszenty i nie stosują ci agitatorzy w sutannach, którzy zajmują się czynnie wspomaganiem band leśnych?

Każdy z poruszonych tu pobieżnie tematów wymaga przemyślenia i dłuższej rozwagi, na tle doświadczeń dziejowych. Długie tomy nie wystarczyłyby, ażeby wyczerpać ten kompleks zagadnień. Na każdym kroku na katolików czyha niebezpieczeństwo, że, pomimo całej ostrożności i najlepszej woli, wejdą w konflikt z którąś z kwestii dogmatycznej natury, czego pragnęliby uniknąć.

Całość kompleksu należy do najtrudniejszych zagadnień chwili, nic więc dziwnego, że w tej rozległej dziedzinie liczyć się trzeba z każdym słowem, z każdą myślą, z każdym zarysem krystalizującej się konkluzji. Jedno jest pewne — nie sposób przejść obojętnie obok tych ważkich zagadnień i naciągać na głowę pokorny kaptur milczenia.