Podróże

Maski w Afryce Wschodniej

Straszne są maski wyspy Bali albo innej, jak np. Jawy czy Celebesu, symbolizują bowiem demoniczną siłę boga niszczyciela i dlatego są przerażające w swojej nieokiełznanej fantazji. Gały oczne wybałuszone, źrenice trupio rozwarte, krwiożercze wargi od ucha do ucha, a wszystko tak wystylizowane, tak gubiące się w esach floresach przeróżnych tatuażów i tajemniczych znaków, że trudno jest czasami dopatrzyć się gdzie oko, a gdzie nos. Te maski są potworne, niesamowite i złośliwe, a przy tym nie przypominają nam niczym istot żyjących, realnych. Nie mają one z człowiekiem nic wspólnego. Są abstrakcyjną podobizną diabła. Maski Indonezji służą do rytualnych tańców i należą do świątyń albo kapłanów.

Coś pośredniego między maską Indonezji a maską Afryki Wschodniej spotykamy w Nigerii. Tu nie ma kapłanów, ale są czarodzieje, oni też przeważnie używają masek do swoich tajemniczych praktyk. Dlatego maski Afryki

Zachodniej mają także cechy demoniczne; są to jakieś bestie apokaliptyczne: kozły z rogami bawołów, ludzie z rogami kozłów itp. Często spotykają się tu oblicza chorobliwie wydęte, o policzkach przesadnie wydmuchanych, uszach odstających, nosie szpiczastym i w ogóle rysach kubicznych albo trójkątnych, w całej pełni tego wyrazu modernistycznych. Kto wie, czy na tę ostatnią formę nie wpłynął jakiś dowcipny turysta europejski. Zwłaszcza w ostatnich czasach zaczęły się w terenie pojawiać maski nazbyt wygładzone, wycyzelowane, jakby gotowe do zawieszenia w europejskim saloniku. W pracy etnograficznej trzeba być dziś ostrożnym. Nazbyt łatwo „nabrać się“ na lep tandety wyprodukowanej co prawda rękami tubylców, ale z inicjatywy i pomysłu jakiegoś białego „businessman’a“. Taki zmodernizowany typ masek zresztą bardzo ciekawy i ładny spotykałem w Rodezji Północnej.

Maski Afryki Wschodniej różnią się, od wszystkich omówionych wyżej, swoim realizmem. Nie usiłują one bynajmniej naśladować piekła, są rodem z ziemi. Są po prostu karykaturami żywych i prawdziwych istot. Służą do straszenia głupich, albo śmieszenia mądrych. Myli się ten, kto sądzi, że maski są w powszechnym użyciu. Tylko kilka szczepów murzyńskich zna je i produkuje. O tvch szczepach właśnie zaraz będę mówił:

Szczep Waha zamieszkuje wschodnie wybrzeże jeziora Tanganika, a więc charakterem swoim mocno przypomina Kongo Bel-
gijskie, a Kongo wszakże, zawdzięczając to swojej rzece, należy całkowicie do zachodu Dlatego maski Waha (jak również i Konga) mają charakter nieco mniej demoniczny. Artyści szczepu Waha stylizują przeważnie głowy ptasie ze szczególnym upodobaniem do sowy. Nie wiem tylko, dlaczego pod dziobem sowy bywa zwykle… ludzki pępek. Może jest to symbol mądrego macierzyństwa, a może snecvficzny gust. Murzyni bowiem rzeźbiąc figurki nigdy nie zapomną o pępku. Jest to jeden z najbardziej nieodzownych szczegółów zdobnictwa. Każda maska szczepu Waha musi mieć koniecznie rogi. Nawet uszy sowy sterczą ku górze na kształt diabelskich rożków. Strojni w malowane skóry Waha tańczą w swoich maskach publicznie i zbiorowo, co nadaje ich zabawie charakter nie pokazu, ale karnawału.

Wamakonde zamieszkują południowy kraniec Tanganiki, tuż przy rzece Ruwuma. Sąsiadują z Wamakua, Wajao i Wamwera, ale tylko oni i wyłącznie oni rzeźbią maski z drzewa. Czasami spotkać można maskę i na sąsiednich terenach. Nawet poważni etnolodzy niemieccy potrafili popełnić błąd, przypisując je szczepowi Wamwera. Jest to wielki błąd, bowiem Wamwera nie posiadają ani krzty uzdolnień artystycznych, a próby naśladownictwa łatwo można odróżnić po małych, okrągłych uszkach sterczących u czoła albo potylicy. Nie znajdziemy w nich ani artyzmu, ani swoistości stylu. Dawniej Wa-makonde rzeźbili z drzewa twarze swoich ziomków, albo pyski najpopularniejszych w okolicy zwierząt. Wśród nich dzik i małpa zdobyły pierwszeństwo. Dziwaczność masek ludzkich — zwłaszcza dla oka Europejczyka — polega na tym, że wargi i uszy „ozdobione“ są olbrzymimi kłódkami, — uszy nawet kilkoma. Dziś kłódki noszą wyłącznie kobiety, dawniej także i ród męski. Maska więc jest tylko odbiciem prawdy, ale prawdy, jak dla nas, nieprawdopodobnie karykaturalnej. Uszy kobiety Wamakonde, zawdzięczając kolorowym kłódkom, (po trzy w każdym) wyglądają mozaikowo. W czasach późniejszych zamiast kłódki kobiety noszą w uszach ciasno skręcone ruloniki kolorowego papieru, przetykane srebrnymi gwiazdkami. Gdy piękność taka powyjmuje swoje kłódki, wówczas ucho jej wygląda niby misterna przezroczysta koronka, przez którą prześwituje księżyc i gwiazdy. Stare maski Wamakonde naśladują przeważnie swoje własne murzyńskie twarze o rysach Bantu i takich masek dzisiaj prawie nie ma, a nawet zaryzykuję powiedzenie, że wykupiłem już wszystkie, jakie dotąd przetrwały. Dziś szczep Wamakonde wykpiwa — tylko i wyłącznie — twarze Europejczyków. Należy im przyznać, że czynią to z wielkim talentem. Zabawy ich przynominają cyrk, gdzie kilkunastu wydrwigroszów, tańcząc akrobatycznie na szczudłach, popisuje się swoim błazeństwem. W ich stroju nie ma już nic charakterystycznego, zwykła sobie barwna tandeta, uszyta z perkalików „madę in England“ lub „in India“. Jedno tylko jest naprawdę zabawne i zastanawiające, że zamiast czarnej twarzy murzyna patrzy na nas z wysokości szczudeł uśmiechnięty banalnie „fryzjerczyk“ o różowych policzkach, wypomadowanych wąsach i przylizanej fryzurze.

Najoryginalniejszą w pomyśle jest maska tułowia, nigdzie zdaje się w innych krajach nie spotykana. Jest to mówiąc po prostu: odlew kobiecych piersi wyrzeźbiony z jednego kawałka drzewa. Z kolei przejdę do szczepu Mawia, tych urodzonych z Bożej łaski artystów. Są to dziedziczni geniusze, rzeźbiarze z dziada pradziada. Istnieją całe wsie, gdzie małe czarne I bachorki bawią się lalkami struganymi w drzewie takiej roboty i kształtu, że nie powstydziłaby się ich żadna Akademia Sztuki. Wamawia zamieszkują prowincję Nyassa portugalskiego Mozambiku, ale tłumnie przekraczała rzekę Ruwumę udając się na teren Tanganiki do pracy na sizalowych farmach. Chcąc do tego szczepu trafić, trzeba przekroczyć Ruwumę, czyli zejść stromym zboczem z półtora tysiąca metrów na poziom trzystu metrów i przekroczywszy rzekę wdrapać się na takąż wysokość. Ta eskapada wymaga dużego wysiłku, a przy tym dręczy niepokój, że mogą zaatakować słonie. Takich ilości słoni nie spotykałem dotąd nigdzie. Dróg tam nie ma żadnych, tylko kręte ścieżyny pośród słoniowej trawy i kolczastych krzewów.